Poradnik Psychologiczny Ja My Oni - Jak być wystarczająco dobrą rodziną
Jak być wystarczająco dobrym dzieckiem? Dzieciństwo z natury swej jest trudne – nawet takie bez widowiskowych dramatów i ewidentnych traum. Ale jest też psychicznym balastem, który człowiek dźwiga przez całe życie. Jak się z niego (wystarczająco skutecznie) wyzwolić? Ile z siebie dać zwłaszcza wtedy, gdy w dzieciństwie doznało się nieusuwalnych ran i skaleczeń? Jak być synem, córką, partnerem i rodzicem? Słowem: jak być nie idealnym, lecz przynajmniej wystarczająco dobrym człowiekiem? To umiarkowanie ambitne zadanie. I tyle całkiem wystarczy.
Tytuł książki Brunona Bettelheima „Wystarczająco dobrzy rodzice” (1987 r.) stał się jednym z ulubionych haseł współczesnej psychologii, a poradnicze dziełko tego amerykańskiego psychoanalityka i psychologa (popularnego, lecz kontrowersyjnego) jest bezustannie wznawiane na bez mała całym świecie. Wyprzedziło ono własne czasy o tyle, że szczyt terroru, jakiemu ambitni rodzice zaczęli poddawać siebie i swoje dzieci, miał dopiero nadejść. W naszym kraju to pewnie jakieś 10 lat przed i 10 po 2000 r., kiedy w pejzażu społecznym pojawiły się masowo i załamane kobiety, którym nie udaje się sprostać wyimaginowanemu ideałowi matki nowoczesnej, i zestresowane dzieci z zawieszoną zbyt wysoko poprzeczką, bezustannie wożone z zajęć na zajęcia, tresowane do życiowego sukcesu. W tym wydaniu „Ja My Oni” zadajemy sobie przewrotne pytanie: Jak być wystarczająco dobrym dzieckiem? Albowiem galopujące zmiany demograficzne, społeczne, obyczajowe sprawiają, że dziećmi jesteśmy znacznie dłużej niż kiedykolwiek w dziejach naszego gatunku. Z jednej strony wydłuża się gniazdowanie młodego pokolenia w rodzicielskich domach, z drugiej – czasy wymagają usamodzielnienia się, pójścia własną drogą, radykalniejszego niż kiedykolwiek przecięcia emocjonalnej pępowiny ze starszym pokoleniem. A tej sprzeczności towarzyszy jeszcze jeden paradoks: wydłuża się okres, kiedy to rodzice potrzebują opieki i emocjonalnej więzi z dorosłymi, zajętymi własnym życiem, dziećmi. Czyli starość, gdy role się odwracają: dzieci stają się rodzicami swoich rodziców, niekiedy na dłużej, niż trwało ich własne dzieciństwo. Zdarza się nam ciekawa koincydencja: gdy to wydanie trafia do rąk czytelników, na polskich ekranach wyświetlany jest najnowszy, pewnie przebojowy film Marka Koterskiego „Siedem uczuć”. Bohaterem jest znów Adam Miauczyński; reżyser, reanimując go do kolejnego filmu, ponownie czyni go postacią symboliczną – spętanym współczesnością neurotykiem. Tym razem widzimy jego dzieciństwo: dom, matkę, ojca, brata, szkołę. Tragifarsę, obrazującą emocjonalną obojętność, małe podłości i wielkie okrucieństwa wyrządzane dzieciom przez dorosłych (i siebie wzajemnie). Choćby mimochodem, w „normalnej”, rutynowej codzienności. Dzieciństwo z natury swej jest trudne – nawet takie bez widowiskowych dramatów i ewidentnych traum. Ale jest też psychicznym balastem, który człowiek dźwiga przez całe życie. Jak się z niego (wystarczająco skutecznie) wyzwolić? Ile z siebie dać zwłaszcza wtedy, gdy w dzieciństwie doznało się nieusuwalnych ran i skaleczeń? Jak być synem, córką, partnerem i rodzicem? Słowem: jak być nie idealnym, lecz przynajmniej wystarczająco dobrym człowiekiem? To umiarkowanie ambitne zadanie. I tyle całkiem wystarczy.